O 25 latach sopockich emocji rozmawiamy z założycielem i właścicielem Trefla Sopot, Kazimierzem Wierzbickim.
30 czerwca 1995 roku. Czy pamięta pan, w jaki sposób ten dzień przebiegał?
Prawdę mówiąc dnia już dokładnie nie pamiętam. Jak dobrze wszyscy wiedzą, otrzymaliśmy wtedy decyzję umożliwiającą założenie klubu, jednak ten proces rozpoczął się dużo wcześniej. Pierwszym pomysłem było przejęcie udziałów od GKS-u Wybrzeże, lecz na przeszkodzie stanęły kwestie finansowe. Z zespołem, z którym podjęliśmy się wtedy tego projektu, postanowiliśmy więc założyć własny klub. Spotkaliśmy się z dużą przychylnością ówczesnego prezydenta Sopotu, Jana Kozłowskiego i to właśnie tam skierowaliśmy nasze działania. Po wypełnieniu wszystkich formalności powstał Trefl Sopot.Klub został założony. Co było dalej?
Od początku nie ukrywałem, że cel jest jeden, czyli awans. Mieliśmy ku temu podstawy. Zatrudniliśmy osoby, które znały się na koszykówce. Wśród nich był m.in. pierwszy trener, Adam Ziemiński. Wspólnie zbudowaliśmy zbilansowany skład – byli to zawodnicy młodzi wspierani przez kilku doświadczonych. Do tego w kadrze znalazł się Chad Faulkner – pierwszy i jedyny Amerykanin grający na tym szczeblu rozgrywkowym. Tak jak sobie założyliśmy, tak się stało. Ówczesną trzecią ligę przeszliśmy jak burza, a w kolejnym sezonie wywalczyliśmy awans na najwyższy szczebel rozgrywkowy, gdzie nieprzerwanie występujemy do dzisiaj.
Trefl Sopot 1995/1996Gra w niższych ligach często ma swój wyjątkowy, specyficzny klimat. Jak wspomina pan te dwa sezony?
Bardzo sympatycznie. Najpierw graliśmy w wypełnionej po brzegi hali gdańskiego AWF-u, a następnie już w sopockim obiekcie przy ulicy Haffnera, gdzie również dopisywała nam frekwencja. Nie była to może „duża” koszykówka, ale nikt nie odpuszczał rywalizacji. Szczególnie z nami, gdzie niemal w każdym spotkaniu byliśmy faworytem. Było ciężko, fizycznie na parkiecie, ale równie ciekawie poza nim. Pamiętam jedno z decydujących spotkań o wejście do 1. ligi w Kołobrzegu. Graliśmy w sali z balkonami ulokowanymi blisko kosza. Zdarzały się sytuacje, gdy kibice tam dostawali się i zbijali rzucane przez nas piłki! Wtedy to bulwersowało, teraz wspominam to z uśmiechem.Pierwsze rozgrywki w najwyższej klasie rozgrywkowej drużyna zakończyła na 9. miejscu. Czy coś wtedy pana zaskoczyło?
To był duży przeskok jeżeli chodzi o poziom gry. Zaskoczyło? Chyba nie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że od razu nie włączymy się do gry o najwyższe cele, ale mieliśmy wszystko przemyślane. W trakcie pierwszych sezonów poznawaliśmy realia i budowaliśmy fundamenty pod wyniki, które miały przyjść z czasem. Wszystko szło zgodnie z planem.Rok 2000 przyniósł pierwsze trofeum w historii klubu – Puchar Polski. Wraca pan czasem do meczu z ówczesnym Pekaesem Pruszków?
Dobrze go pamiętam. Finał turnieju we Wrocławiu był dla nas meczem typu „możemy, ale nie musimy”. Wciąż się uczyliśmy, byliśmy tak naprawdę nowicjuszem, a mierzyliśmy się z silną, liczącą się w rozgrywkach ligowych drużyną z Pruszkowa. Cały nasz zespół podszedł do tego podobnie – chcieliśmy walczyć, pokazać się z jak najlepszej strony, nie myśleliśmy o pucharze. Dało to świetny efekt. Mecz był atrakcyjny do oglądania, a my wygraliśmy go pewnie, 79:63. Trofeum dało dużo radości oraz przysporzyło nam w Trójmieście wielu nowych kibiców.Kazimierz Wierzbicki (czwarty od lewej) z drużyną, która sięgnęła po pierwszy w historii klubu Puchar Polski.
Do tego rozpoczęło niesamowitą passę – najpierw Trefl zdobył brązowy medal PLK, potem dwukrotnie srebro, a następnie był prawdziwym hegemonem polskiej ekstraklasy. Który medal lub mistrzostwo wspomina pan najlepiej i dlaczego?
Może zaskoczę, ale nie mam wybranego, a co więcej, najlepiej wspominam zupełnie inne momenty. Dlaczego? Zacznę od tego, że oczywiście zdobycie trofeów czy medali jest ważne i każde bardzo mnie cieszyło, jednak to zaledwie jeden, dwa lub trzy momenty w sezonie. Na takie sukcesy składa się wiele innych czynników, często takich, których kibic nie widzi na parkiecie. Budowanie zespołu, zmobilizowanie go, stworzenie dobrej atmosfery i warunków do pracy, ciężki codzienny trening, osiąganie kompromisów, pojedyncze zwycięstwa, wyciąganie wniosków z porażek – długo by wymieniać rzeczy, które składają się na ten jeden moment zwany sukcesem. Największą satysfakcją było dla mnie zawsze to, że całość udało się zrealizować w stopniu, który pozwolił cieszyć się z najwyższych laurów.Klub walczył również w europejskich pucharach. Dwukrotnie drużyna potrafiła wejść do TOP16 Euroligi.
To było bardzo ciekawe przeżycie. Zetknięcie się z europejską koszykówką na najwyższym poziomie -mecze z Barceloną, Realem, CSKA Moskwa… Graliśmy z gigantami i nie było to „odhaczanie” kolejnych spotkań, tylko równorzędna walka o zwycięstwo. Często decydowały detale. Mocno zapadł mi w pamięci mecz z tureckim Efesem w sezonie 2006/2007. Równo z syreną Michael Andersen zdobył punkty, co oznaczyło nasze zwycięstwo, sędziowie zakończyli mecz i podpisali protokół, jednak dopiero później zdecydowali się obejrzeć powtórki. Jak się okazało, punkty Michaela zostały jednak zdobyte po czasie, co oznaczyło dogrywkę. Do naszej szatni przyszli sędziowie informując o całej sytuacji. Zrobiliśmy zebranie w szatni, zdania były podzielone… ale ja podjąłem ostateczną decyzję – wracamy na parkiet. Tak zrobiliśmy i potrafiliśmy jeszcze raz ten mecz wygrać. Rozgrywki Euroligowe były świetnym doświadczeniem.Tomas Masiulis w czasie rywalizacji Trefla Sopot z CSKA Moskwa.
Temat, który nie jest łatwy, ale musi zostać poruszony. Do sezonu 2009/2010 przystąpiły dwa kluby, który miały prawa do sukcesów z lat 1995-2008 – Asseco Prokom Gdynia i Trefl Sopot. Z czego wynikała ta decyzja i jak udało się wypracować kompromis?
To była decyzja biznesowa. Nie chcę już teraz wchodzić w szczegóły. Firma Prokom stworzyła swój klub w Gdyni, my mieliśmy swój w Sopocie. W wyniku pierwszego kompromisu cała historia oraz zdobyte trofea miały zostać w Treflu, jednak ówczesne przepisy rozgrywek europejskich powodowały, że cały ten dorobek miał dość duże znaczenie jeżeli chodzi o rozstawienie w Eurolidze. W związku z tym podpisaliśmy stosowne porozumienie na mocy którego oba kluby mają prawa do uzyskanych wcześniej wyników. Był to mój ukłon w kierunku Ryszarda Krauze, który miał olbrzymi wpływ na wyniki osiągane przed rokiem 2009.Mimo podziału, sopocka drużyna wciąż liczyła się w stawce, o czym świadczy dwukrotne zdobycie Pucharu Polski czy srebrny i brązowy medal PLK.
Kiedy w sezonie 1997/1998 debiutowaliśmy na szczeblu ekstraklasowym, mierzyliśmy się z drużynami z Bytomia, Tarnowa, Grajewa, Stalowej Woli czy Inowrocławia. Tych zespołów już nie ma lub grają w niższej klasie rozgrywkowej, a my nieprzerwanie od 23 lat występujemy na najwyższym poziomie. W 2009 roku mieliśmy już za sobą 16 lat istnienia i wiedzieliśmy co robić, aby z powodzeniem walczyć na parkiecie. Tu nie było przypadku. Nasz potencjał się zmienił, ale dzięki takim wynikom udowadnialiśmy, że koszykówka w Sopocie wciąż ma się dobrze i trzeba się z nią liczyć.Marcin Stefański, Krzysztof Roszyk i Paweł Leończyk po zdobyciu brązowego medalu Polskiej Ligi Koszykówki.
Siłą Trefla jest nie tylko pierwszy zespół, ale również młodzież i wychowankowie. Adam Waczyński, Przemysław Zamojski, Mateusz Kostrzewski czy teraz bracia Kolenda – każde te nazwisko można skojarzyć z Sopotem. Ich śladem idą kolejni, którzy w zeszłym sezonie wywalczyli historyczny, Młodzieżowy Puchar Polski. Wiem, że wyniki naszych juniorskich zespołów są dla pana szczególnie ważne…
Od zawsze tak było. Przed zaangażowaniem się w prowadzenie firmy byłem trenerem. To była moja wielka pasja. Nic tak nie cieszy, jak zawodnik czy zawodniczka, która przechodzi pod twoim okiem kolejne szczeble, aby w końcu osiągnąć sukces. Powtórzę po raz kolejny – tu nie ma miejsca na przypadek. W klubie pracowali lub pracują trenerzy, którzy wiedzą jak tych młodych chłopaków prowadzić. Do tego zawsze zależało nam na dobrej atmosferze, którą uważam, udało nam się tworzyć. Proszę zauważyć, że blisko 20 koszykarzy, którzy grali w Treflu Sopot, obecnie występuje na poziomie Energa Basket Ligi! Nikt nie ma takiej licznej reprezentacji, a my wciąż działamy, aby niedługo tę liczbę przebić.Pięć mistrzostw Polski, trzy wicemistrzostwa, dwa brązowe medale, sześć Pucharów Polski, trzy Superpuchary, dwukrotny awans do fazy TOP16 Euroligi – czy 30 czerwca 1995 roku spodziewał się pan, że przez 25 lat uda się odnieść aż tyle sukcesów?
Na pewno nie. Sport to jednak mimo wszystko biznes. Firma Trefl, która jest sponsorem tytularnym klubu, dopiero wtedy „raczkowała”, więc nie wtedy było podstaw, aby sądzić, że uda się zatrudnić takich graczy jacy na przestrzeni 25 lat występowali tutaj i osiągnąć z nimi takie wyniki. Wiele osób wpłynęło na te sukcesy, ale dla mnie osobiście bardzo ważna w tej kwestii jest rodzina. Zawsze miałem jej wsparcie, a oni kochają koszykówkę i wspierają z całej siły klub.Co dalej z Treflem Sopot? Jak pan widzi przyszłość klubu w najbliższej i też tej dalszej przyszłości?
Wyznaje zasadę, że trzeba sobie stawiać wysokie cele. Nie interesuje mnie gra o środek tabeli. Chciałbym wrócić do czasów walki o mistrzostwo Polski i gry w elitarnych zmaganiach europejskich. Aby tak się stało, musi jednak „zadziałać” kilka powiązanych ze sobą czynników. 25 lat koszykówki w Sopocie to nasz wspólny sukces, jednak uważam, że w kolejnych latach razem możemy dokonać jeszcze więcej!