Trefl Sopot

Filip Dylewicz – żywa legenda i dobry wujek

7 lat temu | 24.05.2017, 00:00
Filip Dylewicz – żywa legenda i dobry wujek

Sopockie emocje po zaciętej walce o jak najwyższe miejsce w sezonie 2016/2017 już opadły, przyszedł więc czas podsumowań. Jak te rozgrywki ocenia żółto-czarna legenda? Do play-offów zabrakło jednego zwycięstwa. Taki bilans w ubiegłych latach spokojnie dawał ósemkę. Ta jedna przegrana to wiele czynników, na które uwagę zwróciliśmy za późno. Oczywiście, cieszy to, jak rozwijała się nasza gra, szczególnie w ostatnich kolejkach rundy zasadniczej. Pozostaje jednak spory niedosyt, bo mogliśmy zagrać jeszcze kilka spotkań i cieszyć kibiców i samych siebie skuteczną, dobrą koszykówką. Ten brak ćwierćfinałów to nauczka dla nas wszystkich. To taki sygnał, że w sporcie się nie kalkuluje, w sporcie się trenuje, rozmawia i gra o wszystko. Wnioski zostały wyciągnięte – zapewnia wielokrotny reprezentant kraju.

Filip do Trójmiasta wrócił po trzech udanych sezonach w barwach PGE Turowa. Dlaczego? – Z tą drużyną wiążą się piękne wspomnienia, mój Trefl Sopot to szanse od prezesa Wierzbickiego, prezydenta Karnowskiego, wiele lat gry na europejskim poziomie, to wreszcie dom, do którego z rodziną bardzo chcieliśmy wrócić – zwierza się „Dylu” – Nie ulega wątpliwości, że w Zgorzelcu spędziłem świetne sezony, to był dobry czas sportowo, poznaliśmy tam wspaniałych, życzliwych ludzi, ale w Trójmieście jest moja rodzina, na miejscu są teściowie, jestem blisko dzieci. Powrót do Sopotu był więc nieunikniony. Przez te trzy lata tak zwyczajnie, po ludzku tęskniłem za domem – opowiada.  

Dylewicz trafił do nowej, żółto-czarnej drużyny pełnej ciekawych, koszykarskich indywidualności. – Personalnie nasza drużyna wyglądała naprawdę bardzo dobrze. Wszechstronności naszej bazy Polaków – „trójek” Kuby, atletyzmu „Mielonego”, czy zadziorności „Śmigła” –  na pewno pozazdrościć mogli nam kibice z wielu innych miast. Do tego doszedł motor napędowy z dobrym rzutem – szybki Ireland i nasz kolejny lider – Marković. Jeżeli chodzi o Nikolę i jego grę na pozycji numer 5 to myślę, że mój późniejszy transfer pozwolił Serbowi stać się jeszcze bardziej wszechstronnym graczem (śmiech). Nikola Marković to świetny zawodnik, dobry technicznie, doskonale grający z piłką. Podkoszowy ze starej szkoły. Dobrze nam się ze sobą grało, więc zaryzykuję stwierdzenie, że mój powrót do domu przyczynił się do rozwoju młodszych graczy – mówi Dylewicz.

Transfery Irelanda i Markovicia doceniło polskie środowisko koszykarskie. Dużo mówiło się o tym, że te dwa nazwiska przyczyniły się do atrakcyjności tegorocznych rozgrywek. Polska Liga Koszykówki poddawana jest jednak regularnej krytyce. Czy słusznie? – W każdej lidze zawodowej grają przede wszystkim budżety. W polskiej koszykówce pieniędzy od jakiegoś czasu nie ma przesadnie dużo, nie ma więc głośnych nazwisk. Kiedyś do PLK trafiali gracze europejskiego formatu, teraz jesteśmy takim zapleczem i utalentowani gracze, którzy potrafią grać widowiskowo, tak jak chociażby Nikola Marković, to w naszej lidze niestety rzadkość – stwierdza „Dylu” – Czy można tę tendencję odwrócić? W utalentowanych graczy i widowiskowe granie można inwestować szkoląc swoich – dodaje z optymizmem. 

Zapytany o rodzimych, młodych zawodników „Dylu” wspomina swoje pierwsze sezony w PLK. – Zanim zacząłem odgrywać ważną rolę w Treflu, musiałem odsiedzieć swoje na końcu ławki. Towarzyszyły mi nerwy, momentami frustracja, ale kiedy w końcu przyszedł czas na Filipa Dylewicza, to swojego miejsca w sopockim składzie nie oddałem – śmieje się legendarny podkoszowy Trefla – Czy wpływam jakoś na naszych młodych chłopaków? W szatni za złego policjanta robi Marcin Stefański, ja jestem raczej tym dobrym wujkiem. – opowiada z uśmiechem.  – Marcin Kloziński to trener, który doskonale rozumie specyfikę polskiej koszykówki młodzieżowej, jako trener kadry juniorów jest przecież w tej kwestii fachowcem. Moja rada? Młodzi muszą się skupić na treningu. Muszą cierpliwie robić swoje. Pokorna praca zawsze procentuje, tylko dzięki niej kariera sportowca może nabrać rozpędu – podkreśla „Dylu”. 

Kariery Dylewicz kończyć nie planuje. Sopocki skrzydłowy wskoczył w tym sezonie na czwarte miejsce listy graczy z największą liczbą występów w polskiej ekstraklasie w historii rozgrywek. Z 583 meczami „Dylu” wyprzedza już Andrzeja Plutę i poluje na podium, na którego najniższym stopniu plasuje się obecnie Mariusz Bacik. – Fizycznie wciąż czuję się bardzo dobrze. Oczywiście, zawsze znajdą się osoby, które powiedzą „Dylewiczowi już się nie chce”, „Dylewicz to nie broni”, ale to nie jest do końca tak. Każdy zawodnik ma predyspozycje do czegoś innego, one się uwydatniają na różnych etapach kariery. Zresztą ciężko o gracza, który będzie dobrym obrońcą, będzie sypał za trzy, podawał, dogrywał, a dodatkowo będzie jeszcze inteligentnym facetem i super człowiekiem. Ja nie jestem dobrym obrońcą, nigdy nim nie byłem, nawet jak się bardzo staram, w mojej grze obronnej widać różne braki. Potrafię jednak rzucić w swoim stylu trójkę przez ręce, czasami polecę i to jest energia, jaką wnoszę do poszczególnych meczów.

„FD8” wyraźnie się ożywia, gdy przychodzi mu opowiadać o ofensywnej koszykówce. Czy ma w niej coś jeszcze do udowodnienia? – Na pewno chciałbym jeszcze zagrać w finałach mistrzostw Polski, chciałbym ponownie zostać wybrany najlepszym zawodnikiem finałów i wygrać złoto z Treflem Sopot. Tak, to by było piękne. Lata lecą, więc nie wiadomo, czy zdążę, ale finałów i złota życzę mojemu klubowi z całego serca – kończy „Dylu”. 

Udostępnij
 

Sponsorzy i Partnerzy

Sponsorzy Tytularni
SPONSOR ZŁOTY
Sponsor Strategiczny
Partnerzy wspierający i techniczni
Patroni medialni
Sponsor Tytularny Orlen Basket Ligi
11471040